Oczy Szarleja, zielone jak szkło butelki, były bardzo dziwne. Gdy się w nie spojrzało, dłoń
machinalnie sprawdzała, czy sakiewka jest na miejscu, a pierścień na palcu. Myśl z niepokojem
biegła ku pozostawionym w domu żonie i córkach, a wiara w cnotę niewieścią obnażała całą
swą naiwność. Nagle traciło się wszelkie nadzieje na zwrot pożyczonych pieniędzy, pięć asów
w talii do pikiety przestawało dziwić, autentyczna pieczęć pod dokumentem zaczynała
wyglądać cholernie nieautentycznie, a drogo kupionemu koniowi zaczynało dziwnie rzęzić w
płucach. To właśnie się czuło, gdy patrzyło się w butelkowo zielone oczy Szarleja. Na jego
oblicze, w którym zdecydowanie więcej było z Hermesa niźli z Apollina.